poniedziałek, 25 maja 2009

Lesbijskie wampiry atakują!

Klikajta w obrazek, aby go zobaczyć w kolorze

"Lesbian
Vampire Killers" to ciacho składające się z trzech części. Najmniejszym jest erotyka, większym horror, a najokazalszym komedia. Wisienką jest fakt, że autorzy zabrali się do pisania scenariusza dopiero po wymyśleniu, najdłuższego i najbardziej głupawego tytułu jaki przyjdzie im do głowy.

Romantyk i życiowy nieudacznik Jimmy, wraz z grubym kumplem Fletchem postanawiają wyjechać do Walii aby odreagować swoje codzienne problemy. W drodze do opuszczonego domku pośrodku niczego spotykają piękne niemki w tarapatach i... od tego momentu łatwo przewidzieć dalszy los bohaterów. Dodam jeszcze, że w grę wchodzi stara legenda i tajemniczy pastor.

Wszystko to w odpowiednich rękach może zmienić się we wspaniały pastiż i tak, też się stało w tym wypadku. O ile Jimmy nie jest ciekawą postacią o tyle, kiedy Fletch - arogancki erotoman i bubek przejmuje pałeczkę robi się naprawdę śmiesznie. Sceny gore przeplatają się z dowcipem, który choć niewysublimowany, jest zabawny, niewymuszony i strawny.

Od strony wizualnej film prezentuje się ponadprzeciętnie. Wszystkie sceny walk są krwiste i naprawdę ładne a blado-niebieska kolorystyka wampirów w połączeniu z dobrą muzyką potrafi (pomimo żartobliwej otoczki) napędzić stracha. Na pochwałę zasługuje też reżyserka i montaż - płynne przejścia, napisy*, kamera subiektywna i inne bajery.

Obsadzie nie mam nic do zarzucenia, jedynie Fletch (James Corden) wybija się ponad przeciętną. Autorzy nie porwali się z motyką na słońce i stworzyli kameralny, dowcipny, krwisty i ładnie wyglądający film. To pozytywne zaskoczenie odbudowuje moją podkruszoną wiarę w "Dead Snow". Może, jednak "Shaun of the dead" nie był wyjątkiem potwierdzającym regułę? Wygląda na to, że dalej powstają porządne komedie gore.

*jestem pewien, że jest na to jakaś śmieszna, krótka nazwa, której nie znam. Chodzi mi o takie napisy, które "przyklejają się" do obiektów, ze świata filmu (n.p. do podłogi), widać je pod różnymi kątami i.t.p.

wtorek, 5 maja 2009

Tryptyk #3 - Wyspa Burbonów. Rok 1730


Do zakupu "Wyspy burbonów" zachęciła mnie, okładka, cena, a przede wszystkim po dwóch wcześniej omawianych tytułach jest to pewna odskocznia od fatalistycznych klimatów. No i nie zawiodłem się. Ale po kolei.

Tytułowa wyspa funkcjonująca obecnie pod nazwą Reunion to malutki skrawek ziemii niedaleko od Madagaskaru. Historia przedstawiona w komiksie jest mocno osadzona na tle wydarzeń historycznych, czemu trudno się dziwić, wiedząc, że scenarzysta - Apollo, spędził większość życia na Reunionie właśnie.

I tak oto na ten kawałek lądu pośrodku oceanu trafia profesor Despentes, który wraz ze swoim młodym pomocnikiem Rafaelem chce znaleźć widzianego tutaj ptaka dodo. Ornitolodzy wybrali sobie złą porę na podróż gdyż sytuacja na wyspie jest napięta. Gubernator pojmał grasującego po okolicznych wodach pirata - Myszołowa i ma zamiar go powiesić. Sprawa jest o tyle delikatna, że znaczną część ludności wyspy burbonów stanowią byli piraci objęci amnestią. Żeby było jeszcze ciekawiej ukrywający się po górach przed łowcami niewolników czarni mają wiele powodów ku uwolnieniu niedawnego postrachu mórz. Tak więc po kolei pałeczka narracji przejmowana jest przez parę ornitologów, piratów, arystokrację i zbuntowanych górali.

Bardzo fajnie oddane jest napięcie panujące na wyspie, zagęszczająca się atmosfera i niezliczona ilość postaci oraz wątków, które przyjdzie nam ogarnąć. Historia pomimo faktu iż nie skupia się na jednej grupie bohaterów jest wartka, a dodatkowego smaczku dodaje szczypta humoru i realistycznie pokazane sytuacje. Nie chodzi mi tutaj bynajmniej o prawa fizyki tylko o reakcje bohaterów na różne zdarzenia. Zakończenie choć może wydać się nieco urwane zdecydowanie pasuje do stylistyki komiksu i po prawdzie rozwiązania niedopowiedzianych wątków można sobie wyobrazić.

Widać, że nie tylko Apollo czuje klimat wyspy burbonów z pierwszej połowy XVIII w. (w czym utwierdza mnie 8 ostatnich stron poświęconych na przypisy). Rysownik - Lewis Trondheim operując czernią i bielą wspaniale oddał klimat scenariusza. Cartoonowe, antropomorficzne (trochę w stylu kaczora Donalda) postacie są rysowane niby, na odwal się (NIECO w stylu Wilqa), są paradoksalnie dokładne i dopracowane. Podobnie sprawa ma się z tłem. Artysta nie stosuje żadnych uproszczeń tylko konsekwentnie rysuje gąszcz dżungli.

Śliska okładka ze skrzydełkami spina te opasłe (prawie 300 stron) tomiszcze, pełne przygód, intryg i humoru okraszone świetną oprawą Trondheima. Po typowo amerykańskich komiksach wreszcie jakaś europejska odskocznia. Grzechem byłoby albumu nie kupić.

poniedziałek, 4 maja 2009

Tryptyk#2 - Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza




Claya Laudermilka, bohatera komiksu autorstwa Daniela Clowesa poznajemy w momencie kiedy wybiera się do kina porno. Jego uwagę przykuł ostatni film. Dziwny, niepokojący, prawie że pozbawiony scen seksu. Lecz nie to zdziwiło bohatera. Claya zdziwił fakt, że na ekranie pojawiła się twarz kobiety, którą znał. I to bardzo dobrze.

Tak oto zaczyna się podróż Laudermilka, gdyż facet postanawia odnaleźć dawną znajomą. Jest to podróż przerażająca i niebezpieczna. Clay bowiem podróżując po małych miasteczkach na odludziu trafia z deszczu pod rynnę. Trudno z resztą mu się dziwić - świat wykreowany przez Clowesa, jest zwariowany, chory, odpychający. Freaki wszelkiej maści, zdeformowane ciała, nienawiść i poniżenie. Sekta, wielki mędrzec z toalety w kinie czy trójoka prostytutka to jedne z mniej dziwnych osobistości czy organizacji okupujących karty komiksu. Na swojej drodze Laudermilk spotka wiele oryginalnych bohaterów i nawet kiedy ich drogi rozchodzą się narrator nie opuszcza wykreowanych postaci i poświęca im osobne wątki toczące się równolegle z tułaczką Claya.

Aby zrozumieć ten komiks musiałem przeczytać go dwa razy. Za pierwszym podejściem wydał mi się on niezrozumiały, dziwny, totalnie pozbawiony sensu. Poszukiwałem drugiego dna, ukrytego przesłania, interpretacji. Dopiero za drugim podejściem zauważyłem, że wszystkie te dziwaczne wątki komponują się w jedną wyjątkowo spójną całość. Zamiast bawić się w przerabianie zdania z tylnej okładki album zacytuję je "to swoisty hołd dla popkultury lat 50. i obsesji trawiących Amerykę". Nic dodać, nic ująć.

Dla mnie jednak "Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza" to przede wszystkim coś innego. To niesamowita podróż, którą oferuje nam Daniel Clowes. Historia jest wciągająca, mroczna, niczym koszmarny sen. Już po kilku stronach rzeczywistość przestaje istnieć, a przed oczyma staje Laudermilk i jego popieprzone przygody. Komiks wciąga, zapuszcza korzenie w mózgu czytelnika i zabiera go w niesamowity świat. To taki trochę narkotyk.

Kreska autora nie jest wprawdzie ładna sama w sobie ale wspaniale komponuje się ze scenariuszem. Proste kształty, oparte na podstawowych figurach geometrycznych i statyczne kadry, w czerni i bieli. Każda postać jest w pewnym sensie odpychająca i ochydna.

Do porządnej, solidnej, szorstkiej okładki nie można się przyczepić. Ogólnie album wydany jest porządnie. Właśnie za to, za wspaniałą historię z świetnie dopasowanymi rysunkami komiks mogę polecić każdemu, kto poszukuje historię w, która pochłonie go całkowicie, a kto przygotowany jest też na seks, przmoc i wszyechobecną beznadzieję panoszącą się w świecie Clowesa. Ten komiks jak to się teraz młodzieżowo mówi "trzepie po ryju". I to niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza.

niedziela, 3 maja 2009

Tryptyk#1 - Hellblazer: Niebezpieczne nawyki



Constatntina widziałem wcześniej tylko raz, w skórze Keanu Reevasa, nie miałem styczności z Johnem na papierze, Gartha Ennisa znam raczej z tych komiksów z górnej półki, ponadto nad wszystko przekładam oprawę wizualną. Zapewne właśnie dlatego Hellblazer mi nie podszedł.

Powtórzę tutaj po innych, ale muszę to zrobić - Egmont zaczął wydawać osławioną serię Vertigo od szóstego tomu. Polski wydawca zasłanie się, tym, że poprzednie tomy były kiepskie, "Niebezpieczne nawyki" mają najwięcej wspólnego z filmem, a ponadto Garth Ennis rzekomo tchnął życie w skostniały cykl.

I tak oto mamy do czynienia z pierwszym tomem przygód z Johnem Constantinem w roli głównej napisanej przez słynnego Irlandczyka. Główny, bohater - magik i okultysta, zdążył zajść demonom za skórę, ma niemało za pazurkami i oczywistym jest, że jego ostatnim przystankiem będzie piekło. Z tych właśnie powodów, kiedy dowiedział się, że rak płuc rozłoży go za parę miesięcy pożałował, że od 17stego roku życia wypalał 20 papierosów dziennie.

Trudno sobie wyobrazić, że tak świetnie zapowiadającą się historię, można schrzanić. A jednak. Po części to wina scenarzysty, po części rysownika a po części polskiego wydawcy. Wiadomym jest, iż, człowiek takiego pokroju jak John, spróbuje wyślizgnąć się śmierci poprzez starannie zaplanowaną intrygę. Szkoda tylko, że Constantine wybudza się dopiero w drugiej połowie albumu. Przez pierwszą jego część bowiem, mag spotyka się ze wszystkimi bliskimi mu osobami i... żegna się z nimi. Tak, przychodzi, mówi, że więcej się nie zobaczą i to wszystko.

Komiks początkowo jest, niezmiernie nudny, a narracja Constantina nieciekawa i wyprana z jakiegokolwiek charakterystycznego dla tego typu monologów humoru. Egmont, rzuca czytelnikowi kłody pod nogi, gdyż pełen odniesień do poprzednich części Hellblazera albumu jest pozbawiony odpowiednich przypisów i wyjaśnień co utrudnia czerpanie radochy z tomiku.

Rysunki Williama Simpsona odzwierciedlają scenariusz Ennisa. Brzydkie, niewyraźne i niedokładne, jakby na odwal się, co gorsza beznadziejnie pokolorowane. Dla odmiany album został wydany naprawdę porządnie. Okładka, Glenna Fabry'ego wygląda wspaniale. Tomik, nie rozpadnie się po wielokrotnym (czego nikomu nie życzę) czytaniu. Grzbiet pokrywa gradient w barwach sraczki co dobrze nie wygląda, ale można na to przymknąć oko.

Mimo wszystko polecam zakup tego potworka. Za rysowanie w kolejnych egmontowskich albumach bierze się bijący na głowę Simpsona, Dillon i z tego co czytałem, to są one lepsze od "Niebezpiecznych nawyków". Ten komiks to chrzest dla wszystkich nowych w świecie Constantina. Chrzest bolesny, mimo wszystko jakoś trzeba się wbić w te uniwersum. Ja, niezniechęcony tym wybrykiem Gartha oszczędzam pieniądze na "Strach i wstręt". A co!

sobota, 2 maja 2009

Tryptyk


Okej, już wyjaśniam o co chodzi. W ciągu kolejnych 3 dni mam zamiar zrecenzować powyższe komisy. Po jednym dziennie. Poczynając od starego i znanego Hellblazera, poprzez jeszcze starszego ale za to mniej znanego Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza, na całkiem świeżej Wyspie Burbonów kończąc. Stay tuned.