niedziela, 3 maja 2009

Tryptyk#1 - Hellblazer: Niebezpieczne nawyki



Constatntina widziałem wcześniej tylko raz, w skórze Keanu Reevasa, nie miałem styczności z Johnem na papierze, Gartha Ennisa znam raczej z tych komiksów z górnej półki, ponadto nad wszystko przekładam oprawę wizualną. Zapewne właśnie dlatego Hellblazer mi nie podszedł.

Powtórzę tutaj po innych, ale muszę to zrobić - Egmont zaczął wydawać osławioną serię Vertigo od szóstego tomu. Polski wydawca zasłanie się, tym, że poprzednie tomy były kiepskie, "Niebezpieczne nawyki" mają najwięcej wspólnego z filmem, a ponadto Garth Ennis rzekomo tchnął życie w skostniały cykl.

I tak oto mamy do czynienia z pierwszym tomem przygód z Johnem Constantinem w roli głównej napisanej przez słynnego Irlandczyka. Główny, bohater - magik i okultysta, zdążył zajść demonom za skórę, ma niemało za pazurkami i oczywistym jest, że jego ostatnim przystankiem będzie piekło. Z tych właśnie powodów, kiedy dowiedział się, że rak płuc rozłoży go za parę miesięcy pożałował, że od 17stego roku życia wypalał 20 papierosów dziennie.

Trudno sobie wyobrazić, że tak świetnie zapowiadającą się historię, można schrzanić. A jednak. Po części to wina scenarzysty, po części rysownika a po części polskiego wydawcy. Wiadomym jest, iż, człowiek takiego pokroju jak John, spróbuje wyślizgnąć się śmierci poprzez starannie zaplanowaną intrygę. Szkoda tylko, że Constantine wybudza się dopiero w drugiej połowie albumu. Przez pierwszą jego część bowiem, mag spotyka się ze wszystkimi bliskimi mu osobami i... żegna się z nimi. Tak, przychodzi, mówi, że więcej się nie zobaczą i to wszystko.

Komiks początkowo jest, niezmiernie nudny, a narracja Constantina nieciekawa i wyprana z jakiegokolwiek charakterystycznego dla tego typu monologów humoru. Egmont, rzuca czytelnikowi kłody pod nogi, gdyż pełen odniesień do poprzednich części Hellblazera albumu jest pozbawiony odpowiednich przypisów i wyjaśnień co utrudnia czerpanie radochy z tomiku.

Rysunki Williama Simpsona odzwierciedlają scenariusz Ennisa. Brzydkie, niewyraźne i niedokładne, jakby na odwal się, co gorsza beznadziejnie pokolorowane. Dla odmiany album został wydany naprawdę porządnie. Okładka, Glenna Fabry'ego wygląda wspaniale. Tomik, nie rozpadnie się po wielokrotnym (czego nikomu nie życzę) czytaniu. Grzbiet pokrywa gradient w barwach sraczki co dobrze nie wygląda, ale można na to przymknąć oko.

Mimo wszystko polecam zakup tego potworka. Za rysowanie w kolejnych egmontowskich albumach bierze się bijący na głowę Simpsona, Dillon i z tego co czytałem, to są one lepsze od "Niebezpiecznych nawyków". Ten komiks to chrzest dla wszystkich nowych w świecie Constantina. Chrzest bolesny, mimo wszystko jakoś trzeba się wbić w te uniwersum. Ja, niezniechęcony tym wybrykiem Gartha oszczędzam pieniądze na "Strach i wstręt". A co!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz