środa, 23 grudnia 2009

Jak to mawia Św. Mikołaj....

"Ho, ho, ho..."

Już niedługo święta. Handlowcy sezon już dawno zaczęli. Jak się okazuje muzycy też.

Zaowocowało to kilkoma ciekawymi płytami, n.p.:

Stingowym "If On A Winter's Night...". Nie jest to właściwie płyta świąteczna, lecz swoisty hołd Stinga dla jego ulubionej pory roku, czyli zimy.
Z utworów typowo Bożonarodzeniowych jest kolęda "Gabriel's Message" (klik1), którą Sting śpiewał już w latach 80ych, ale co to komu przeszkadza. Piosenka ta, jak i cały album, jest sympatyczna, ale mnie jakoś nie powala (może dla tego, że nie przepadam jakoś mocno za stingiem).
Przy okazji: na TVP Kultura 25.12.09 będą dwa programy o tym albumie. Pierwszy to "Making of..." o godzinie 16:10, a drugi to koncert z utworami z tej płyty o 21:40. W sumie można puścić nawet na rodzinnym spotkaniu; nikt się obrazić niepowinien (a jak coś to spytajcie się czy może woli "Kevina samego w domu" po raz n:P).


***

Mamy też "Christmas In The Heart" Boba Dylana. Zniesmaczeni, że kolejny artysta robi tę samą rzecz co inni i nie daj Boże z tych samych, zarobkowych, pobudek? Niepotrzebnie, gdyż 1. Nie robi tego dla zysku. Cały dochód zostanie przeznaczony na walkę z głodem. Piękny gest, który już jest dużym impulsem dla tego, by płytę kupić, a nie ściągnąć. 2. Piosenki śpiewane tu są dość odmienne od pseudo- Świątecznego syfu, którym faszeruje nas chodź by telewizja. Bliżej im do pieśni z lat 50ych.

Warto w tym miejscu zauważyć, że na płycie znajdują się adaptacje utworów innych ludzi, niż sam Dylan. U niego dawno tego nie było.

Znajdujemy tu energiczny utwór "Must Be Santa" (klik2), ale i spokojne "Have Yourself A Merry Little Christmas" (Brak podlinkowania dzięki czepialstwu wytwórni.[Od razu mówię, że, jako być może przyszły twórca, nie mam nic na przeciw obronie praw autorskich]).

Pomimo tego, że do Dylana pałam od pewnego czasu większą sympatią, to album jest do słuchania, głównie gdy śnieg za oknem, a karp w wannie. Naprawdę fajny efekt można osiągnąć, kiedy się tego słucha, patrząc jak płatki śniegu oblepiają wątłe już gałązki drzew za oknem.

***

Na koniec zostawiłem największą niespodziankę (przy najmniej dla mnie).


Rob Halford, wokalista dość specyficznie wyglądającej grupy, świetnego podgatunku metalu (NWoBHM), Judas Priest, nagrał płytę "Winter Songs".

Połączenie ciężkiego brzmienia i piosenek świątecznych wydaje się dziwne, ale po chwili odkrywam, że może "w tym szaleństwie jest metoda". Momentami ze świętami ma to nie wiele wspólnego, ale n.p.: "I Don't Care" (Brak podlinkowania dzięki czepialstwu wytwórni.[Od razu mówię, że, jako być może przyszły twórca, nie mam nic na przeciw obronie praw autorskich]) nie dość, że brzmi nieźle, to tekst ma, jak najbardziej, świąteczny.

Jak dla mnie miłym akcentem jest Bobby Jarzombek, który gra tu na perkusji, a przedtem grał w takich zespołach jak Juggernaut.


Wszystkie te krążki są warte uwagi, w zależności od gustów, rzecz jasna. Sting właściwie dla każdego, Dylan dla ludzi lubiących szybsze, świąteczne granie, a Halford dla wszystkich, którzy nie boją się bycia niestandardowymi.

***

Przy okazji pragnę złożyć wszystkim życzenia: Spokojnych, wesołych Świąt, miłych spotkań z rodzinami, masy prezentów i żeby wam się wiodło...

P.S.: Między Świętami a nowym rokiem jest niewielka przerwa, więc: Happy new Year, powodzenia w pracy/szkole, poszerzania horyzontów i jak najwięcej okazji do śmiechu.
Spędźcie rok 2010 z nami :)

Pozdrawiam

C.T.

sobota, 19 grudnia 2009

Raport z księżyca


Bardzo lubię oglądać filmy o, których nie wiem nic. Nie zobaczywszy recenzji, opisu, zwiastuna czy nawet plakatu wybieram coś w ciemno i bawię się setnie. Dlaczego? Ano taka produkcja na chybił trafił skrywa przede mną wiele tajemnic i zaskoczeń. Z drugiej strony jednak jak w przypadku "Księżyca" nastawianie się na zupełnie inne kino po konfrontacji z prawdą może okazać się bolesne. A więc nie dajcie się zwieść! "Moon" to nie dramat o samotności w kosmosie a, Dick'owskie si-fi pełną gębą.

    Zaczyna się spokojnie - niedaleka przyszłość, bezkresne pustkowia księżyca, urozmaicone jedynie budynkiem kopalni, wydobywającej Hel 3 - nowo odkryte źródło energii. Wyłącznym mieszkańcem placówki jest Sam Rockwell - astronauta, który z niecierpliwością czeka na niedaleki koniec trzyletniego kontraktu na doglądanie placówki. Mijające dni Sam spędza na oglądaniu telewizji, modelowaniu, pustej konwersacji z komputerem i sporadycznych video-kontaktów z rodziną. Jednak wkrótce monotonia życia na srebrnym globie zostanie zakłócona przez pojawienie się nowej postaci...


    Pięć milionów przeznaczonych na budżet to śmieszna kwota w ogóle, a zważywszy, że mowa tu o filmie science-fiction wydawałoby się, że reżyser "Moon" miał spętane ręce. Otóż, nic bardziej mylnego - choć lepiej nie nastawiać się na żadne fajerwerki to wszystko* w tym filmie pomimo swej oszczędności jest przekonywujące. Wnętrze bazy jest chłodne i sterylne, podobnie zresztą jak rozmowy bohatera z komputerem pokładowym, któremu głosu użyczył Kevin Spacy. Na podobnym poziomie stoi zresztą aktor wcielający się w Sam'a Rockwell'a - choć nie zapierający tchu w piersiach, to jednak wykonał solidną robotę. Nie sposób nie napomknąć o muzyce Clint'a Mansell'a. Zresztą oceńcie sami.

    Do czego można się przyczepić? Cieszę się, że scenarzysta nie zdecydował się na wprowadzenie pseudo metafizycznych dialogów, szkoda jednak, że nie zastąpił ich niczym innym. Z ekranu nagminnie wieje pustka i nuda- za dużo tutaj scen, które nie wnoszą absolutnie nic do całości. Osobiście bez zastanowienia i sentymentów wyrzuciłbym do kosza co najmniej czwartą część taśmy filmowej. Więcej wad nie zakonotowałem i choć powyższy argument to silny minus nie jest w stanie zachwiać końcowej oceny. "Moon" to kolejny po "District 9" dowód na to, że nawet z pustym portfelem można popełnić satysfakcjonującą produkcję. 

____________________________________________________________________

*poza przejażdżkami po powierzchni księżyca, gdzie gołym okiem, można wyłapać ingerencję komputera.

niedziela, 13 grudnia 2009

piątek, 4 grudnia 2009

Pierwsze wrażenia z De Profundis

"De Profundis", Sen, który się spełnił...
No dobra, może troszku przeholowałem.


***

Temat dzisiejszego posta to system RPG, który zaliczyć można do systemów tzw. Nowej Fali (nie mylić z Indie RPG, bo to nie to samo).


Wydanie obecnie najbardziej dostępne w Polsce to reedycja wydana, przez kogóż by innego jak nie Portal.


Z zewnątrz wygląda apetycznie: ładna grafika na okładce, wykonanie nie odbiega wiele od poprzednio wydanego niejako w tej nieoficjalnej serii "Kiedy rozum śpi", czyli format zeszytowy, 100 stron, oszczędnie i z rzadka wypełnionych zdjęciami.



***


Mamy do czynienia z pewnym rodzajem psychodramy (w sumie to temat rzeka, niech więc wystarczy, że powiem, iż jest to coś podobnego do normalnego RPG, tylko bez MG i gotowego scenariusza), ale też nie do końca, gdyż w "De Profundis" gramy za pomocą listów, a nie zwykłego "spotkanka z przyjaciółmi". Rozwiązanie to umożliwia grę na znaczne odległości, pomimo braku internetu (sesje w "klasyczne RPG" przez np. kamerkę internetową nie są dziś czymś wyjątkowym).
Jest oczywiście garść porad jak system, w swym pierwotnym wydaniu broniący się jak mógł przed internetem, przystosować do e-maili, ale o tym za chwil kilka.

***

Książka dzieli się na:




-Wstęp w, którym autor zapoznaje graczy z założeniami systemu.



-Księgę Pierwszą, gdzie zostają położone podwaliny pod grę między ludzką i "mechanikę" (nie w sensie stricte), która używa kości w bardzo ograniczonej formie. Mowa jest też w niej o klimacie, jak go używać i utrzymywać jak i o stylu pisania listów. Oficjalnie gra uznaje tylko dwie epoki: Lovecraftoskie lata 20 zeszłego wieku i czasy współczesne, ale naprawdę bardzo łatwym wydaje się granie w dowolnym okresie.

"Paliwa" rozgrywce ma dostarczyć to co stworzymy z pomocą dwóch następnych ksiąg.

-Księgę Drugą mówiącą o pewnym "filtrowaniu" rzeczywistości, wywoływaniu u siebie kontrolowanej paranoi, stanu w którym rzeczywistość widzimy w innych, mrocznych, czasem groteskowych, barwach.
Dzięki tej Księdze mamy dostrzec trój palczaste, oślizgłe dłonie, które nieznajomi wyciągają w naszym kierunku, lub też macki wypełzające z pod klapy od kanalizacji. Pobudza do patrzenia na świat poprzez ten sam pryzmat, który uzyskali w książkach Lovecraft i Poe.

-Księgę Trzecią opowiadającą o grze z samym sobą, na zasadzie spisywania wymyślonych przez siebie Historii z uwzględnieniem konwęcji (o której zaraz).
Jako generator tych historii zostaje podana "mechanika" pytań, czyli zadawanie sobie pytań: Co bym zrobił gdyby z piwnicy wypełzłaby macka, która chciałaby mnie pochwycić? Czy mam przy sobie (w świecie gry) broń? Palną, czy raczej białą? Czy będę zdolny przycelować tak, by trafić, nim macka mnie dosięgnie? Może jednak lepiej uciec?
Podobne jest to nieco do znanych mi z filozofii eksperymentów myślowych, czyli rozważań na zasadzie "co by było, gdyby...?". Dobrym przykładem byłoby pytanie "Co by było, gdyby kózka nie skakała" (od razu mówie że nie studjuje/studjowałem filozofii i to co tu podaje to tylko przykład mający na celu zobrazowanie eksperymentów myślowych dla laika. ps.: wszystkich, którzy znają się na tym lepiej zachęcam [jeżeli potrafią opisać to językiem zrozumiałym dla noobów] do opisania tego nieco dokładniej np w komentarzu.)

-Dodatki. Do tej pory wszystkie trzy poprzednie części pisane były w formie listu; w dwóch autor wspominał coś o załącznikach. W tym dziale znajdujemy owe załączniki, są to: formularzyk (i instrukcja doń) mający na celu pomóc nam w kreacji bohatera, oraz ksero (lub też rzecz tylko na nie stylizowana) artykułu o psychodramie, po lekturze którego, aż chce się grać. Opis jest dość klarowny, więc każdy powinien bez problemu załapać o co chodzi. Wadą tego artykułu jest czcionka, znacznie mniejsza niż w reszcie książki. No cóż, stylizacja kosztuje.

-Potem mamy Aneksy, w których są treści od informacji czym jest konwęcja i sposobu gry w danej konwęcji (Cthulhu, X-files itp), przez wiadomości na temat Towarzystw (grup postaci), czyli o tym, iż musi się dać ustalić w logiczny sposób skąd dani ludzie się znają, jaki jest cel grupy i jaką wiedzą dysponują.
Mamy tu też o "De Profundis" on-line, więc o grze przez maile, forum, o dodawaniu linków itp. (oczywiście cały dział "online" jest napisany w formie maili).

Domyślną konwęcją są Lovecraftowskie mity (maccy :P), ale dzięki temu rozdziałowi można zaarążować grę do dowolnych czasów i konwęcji np.: Spiskowa teoria dziejów w obliczu urządzeń do ładowania komórek z możliwością odbioru owych telefonów tylko po zeskanowaniu odcisków palca :P
***
Całość czyta się szybko i miło, ale pomimo tego jest to dzieło inspirujące. Niektórym może się niepodobać nowatorskość systemu, ale tym, którzy lubią nowości z pewnością przypadnie do gustu.
Pozostaje tylko wypróbować na ludziach :)
Pozdrawiam i życze miłych eksperymentów.

niedziela, 22 listopada 2009

Przerwa
















































Prawdziwy post na dniach.

niedziela, 15 listopada 2009

Subiektywne Refleksje.

Praca, praca i jeszcze raz praca...

Ja właśnie przez to, że cały ostatni czas poświęcam na spełnianie swoich obowiązków, także nie wyrobiłem się z postem, ale czy my jesteśmy jakimiś chałturnikami, wyrobnikami, których można poganiać nakładając im sztywne ramy terminów. Wg. mnie bliżej nam do artystów, chociażby przez to, że tak jak i wielu artystów nam też nikt za pisanie nie płaci :)


Ale dość narzekań, przydałoby się coś konstruktywniejszego.... Ale co? i tu mamy kolejną rzecz, która przybliża do prawdziwych artystów, a mianowicie brak weny. Mógłbym załamać ręce i tym zakończyć pisanie, zająć się np.: graniem na kompie; niestety moja maszynka jest tak "oldschoolowa", że nawet Titan Quest na minimalnych detalach się na niej tnie.

Jakby kto nie wiedział to Titan Quest jest klonem Diablo, z tym, że osadzonym w różnych mitologiach: na początku klepiemy stwory z mitologii greckiej, potem z egipskiej, a na końcu z orientalnych. Grę należy stosować w niewielkich dawkach, bo na dłuższą metę potrafi nużyć.


A teraz nie pozostaje mi chyba nic innego jak powrócić do porzuconych zajęć i zostawić Was, drodzy czytelnicy z refleksją, że pomimo, iż zima idzie, ciemno się robi coraz wcześniej, a roboty nie ubywa.


Na rozchmurzenie zostawiam wam link do skeczu, który pomimo dość młodego wieku przeszedł już do historii polskiego kabaretu: http://www.youtube.com/watch?v=HS-U86N7Eag


Pozdrawiam, bawcie się dobrze.

piątek, 6 listopada 2009

Subiektywne lanie wody #2

No i złamałem ślubowanie - zawaliłem termin za co przepraszam. I choć jest to tylko i wyłącznie moja wina nie mam wcale wyrzutów sumienia. Ba, mam nawet wymówkę. Na facebook'u pojawił się Icy Tower.

      Free Lunch Desing postanowiło przenieść swoje najpopularniejsze dziecko na znany portal społecznościowy. Pomimo zachowania serca rozgrywki czyli, skakania po platformach pod presją czasu to w grze doszło do kilku kosmetycznych zmian. Grafika została poprawiona a naszym protagonistą nie jest już Harold ale stworzony przez nas ludek, którego ubieramy w ubrania zakupione, za zdobyte podczas rozgrywki coiny. Możemy za nie również odblokować inne inne poziomy (wieże). Zabawę mocno psuje pazerność twórców - coiny możemy kupić również za prawdziwe pieniądze a ci, którzy nie zdecydują się na taką opcję skazani są na upierdliwe reklamy i baaardzo powolne zdobywanie wirtualnej waluty poprzez samą rozgrywkę.

      Icy Tower na facebook'u, The haunted world of el Superbeasto na DVD. Od 22 września już. Nia miałem jeszcze okazji zobaczyć całości, ale po 20 minutach jestem już nagrzany. Raz, że to film animowany, dwa, że film Roba Z., trzy, że są naziści, cztery, że jest szatan, pięć, że są zombie, sześć, że jest jeszcze z dwadzieścia powodów, które można by wymienić. Ci, którzy widzieli całość też tak mówią.

     Pochłonąłem, również, tym razem w całości najnowszą książkę Carey'a - "Przebierańcy". Trzeci już tom przygód Feliksa Castora, egzorcysty, czy jeśli ktoś woli duchołapa, jest chyba najlepszym z dotychczas wydanych w Polsce. I choć idiotyzm goni idiotyzm i książka do najambitniejszych nie należy to nie usiłuję też taką być. Chyba Mike poszedł po rozum do głowy i zorientował się, że jego dzieła nie mają zadatków na inteligentną literaturę - i wreszcie przestał do takiej aspirować. Autor leci tandetą po całości, snuje teorie spiskowe o zmarłych (?), amerykańskich gangsterach, okalecza niemalże śmiertelnie głównego bohatera, by następnego dnia śmigał jak gdyby nigdy nic po mieście - głupie? Głupie. Ale jak to się czyta. Jeśli przyjmie się konwencję fabułę książki można uznać za udaną, dialogi zjadliwe a i klimat niezgorszy. No i przymknąć oko na nieliczne dziury scenariuszowe.

      A na deser najlepsza, krótkometrarzowa animacja z jaką miałem szczęście się spotkać:

     

      

      

      

poniedziałek, 19 października 2009

Najlepsi w naszym Układzie.

Jednym z moich ulubionych zajęć jest czytanie książek, a że postanowiłem napisać coś, to będzie to quasi-recęzja powieści, która bardzo przypadła mi do gustu.


Chodzi mi o rosyjską space-opere pióra Olega Diwowa pt.: "Najlepsza załoga słonecznego".


Wydana przez Fabrykę Słów książka zamyka się w dwóch tomach, ale niestety tom pierwszy jest dużo mniej obszerny od drugiego, ale rekompensuje to fakt, iż oba wydane są na dość dobrym, kredowym papierze.


Całość dzieje się po wojnie totalnej (nazywanej "Północą") jak przystało na space-opere w kosmosie. Ziemia jest mocno wyniszczona (to na niej miała miejsce "Północ"), populacja ludzka skurczyła się o ponad 90%, a biosfera jest zdegenerowana przez trwającą dziesięciolecia zimę jądrową. Ludność planet skolonizowanych jest wrogo do ziemian nastawiona; zwłaszcza Marsjanie (i nie chodzi mi tu o zielone ludziki) przeciwko, którym przeprowadzone były dwie kampanie wojenne.


Uniwersum jest duże i skomplikowane, więc ciężko byłoby się w nim odnaleźć gdyby nie słowniczek na końcu książek, który tłumaczy wiele pojęć i ogólnie bardzo się przydaje (przy niektórych hasłach mamy podane odwołania do innych dzieł literackich, a wiele z nich wydaje się być inspiracją autora).



***


W tomie pierwszym mamy dość powierzchowny opis postaci i zawiązanie intrygi, co i tak dobrze zapełnia około 195 stron. Czyta się przyjemnie, ale bez rewelacji. Sporo humoru, lecz raczej topornego, wręcz grubiańskiego (mnie to nie przeszkadza, ale są ludzie, których to dość mocno razi), a do tego mięso lata gęsto jak w rzeźni.


Postacie nakreślone są w stopniu wystarczającym, aby je polubić. Mamy tu rosyjskiego admirała o przezwisku "Raszyn" z, którego to ust właśnie pada najwięcej przekleństw, ale mimo to jest nader sympatyczny, a także bardzo miłego oficera-technika imieniem Andrew Werner, który jak się potem okazuje (właściwie w pierwszej połowie książki) także jest Rosjaninem. Werner także jest, jak dla mnie, jedną z głównych osi fabuły.


Pierwszy tom jest niezbędny do pełnego zrozumienia drugiego, ale jako samodzielna książka jest raczej przeciętny; do autobusu i w czasie kiedy potrzebujemy poczytać coś lekkiego sprawdza się doskonale.


***

Tom drugi jest znacznie bardziej wymagający od poprzednika, ale pociąga to za sobą zdecydowany wzrost satysfakcji z czytania.



Mamy tu dynamiczne i bardzo wciągające rozwinięcie wszystkich wątków z tomu pierwszego, a także zakończenie (chyba wszystkich) istotniejszych. Poznajemy przeszłość wszystkich istotnych postaci z jedynki, niekiedy nader dramatyczną i smutną, ale także zmuszającą nas, czytelników do jakiejś takiej refleksji na tematy typu: "co jeden człowiek może zrobić drugiemu i jaki ma to wpływ na tego drugiego".


Czytanie i rozumienie tego tomu niejednokrotnie wymaga wracania parędziesiąt stron wstecz i przypominaniu sobie szczegółów, które podświadomie uznaliśmy za nieistotne, a okazują się być podstawą dalszego rozwinięcia wątku.


Bimber i opisy niecenzuralnych czynów przelewają się przez cały tom, raz służąc za odskocznie od obecnie prowadzonego wątku innym zaś za ważny element odpowiadający za np.: obecny stan cywilny lub majątkowy postaci, ale także za to, że znalazła się ona tu, a nie gdzie indziej.


***

Ogólnie książki czyta się przyjemnie, ale niestety krótko (spora czcionka). Zachęcam więc wszystkich do lektury, nawet jeśli do rosyjskiej literatury zniechęciły was dzieła Bułchakowa, czy innego Czechowa.

środa, 14 października 2009

Deck of many opinions

Swoje wywody zacznę od książki, mianowicie najnowszej części przygód Jakuba Wędrowycza. Mowa tu oczywiście o "Homo bimbrownikus" autorstwa Pilipiuka. Właściwe opowiadanie poprzedzają trzy, króciutkie nowelki z czego tylko jedna zasługuje na uwagę. Jest to jednak zaledwie preludium do dania głównego czyli epickiej, przeszło dwustu stronicowej tytułowej opowieści. Jej akcja toczy się w Warszawie i kręci wokół wojen pradawnych kultów nią zamieszkujących. Jakub znajduje się pośrodku tej walki jaskiniowców, wyznawców Światowida i tajnej komórki CBŚ - inkwizycji. Pomysł iście mistrzowski, szkoda, że kiepsko wykorzystany. Gagów tutaj jak na lekarstwo, a tych udanych dwa razy mniej. Pilipiuk powinien zachować Jakuba w krótszej formie.

W kategorii słowiańskich klimatów, zdecydowanie lepszy jest kozacki komiks o kozaku autorstwa Ukraińca - Igora Baranki - "Maksym Osa". Wprawdzie nie jest on jak się spodziewałem powieścią drogi a siedemnastowiecznym kryminał z nutką fantasy. Jest tajemnica, jest wilkołak, jest błyskotliwy bohater i jest zajebiście. Klimatem porównałbym to do "Ogniem i mieczem" na sterydach - więcej seksu, walki i magii. Wszystko okraszone wspaniałą kreską (czerń i biel) dopracowaną niemalże do perfekcji. Najlepszy komiks w tym zestawieniu.

Z dzikich pól przenieśmy się do Łojm, małej wsi niedaleko Suwałk w, której rozgrywa się akcja "Łaumy" Karola Kalinowskiego. Mnóstwo ochów i achów padło na jej temat, ja mogę się jedynie pod wszystkim podpisać. Jedyne wątpliwości budzi zakończenie, choć urokliwe to jednak trochę zbyt naciągane. To taka mała pierdółka, albumik prawie, bez zarzutów. No i rispekt za oprawę graficzną (przede wszystkim tła, za postacie trochę mniej).

Najnowszy "Jeż Jerzy" natomiast graficznie lekko zawodzi. Jest naprawdę dobrze, jednak w stosunku do przepięknego "Człowieka z blizną" widać krok wstecz. Fabularnie jest za to fenomenalnie. Najnowszy album o przygodach Jurka to zbiór, bardzo udanych, kilkustronicowych szorciaków. Autorzy postanowili najwyraźniej odejść trochę od schematu Stefan i Zenek vs. jeż. Nadal obstaję przy tym, że w kolczastym cyklu albumy skupione wokół jednej, dłuższej historii są lepsze, ale "JJ: musi umrzeć" to najlepszy tom z, krótkimi opowiastkami. Brawo.

Kolejny komiks "dobre bo polskie"? Niestety nie. Trzeci już tom "Wartości rodzinnych" to największe rozczarowanie wśród omawianych tytułów. Brak wyraźnie zarysowanej linii fabularnej, to główna bolączka tego komiksu. Ponadto brakuje mu przytupu znanego z poprzednich części. No i jakoś tak mało śmieszno. Mało trafionych gagów. I mało gagów w ogóle. Rysunkowe też mi się zdaje, że gorzej. Pustawe kadry. Cóż, zeszyt wypada raczej blado poza świetnym cliffhangerem na końcu. Z niecierpliwością czekam na część czwartą.

O szarej rzeczywistości, w przeciwieństwie do WR naprawdę w szarych barwach opowiada "Stój!" - najnowszy komiks norweskiego scenarzysty i rysownika Jasona. Jest to jak na razie jego najbardziej ponury album, co w sumie jest trochę przerażające, jako, że traktuje on o po protu o życiu- od dzieciaka do starucha. Kto czytał poprzednie dzieła Norwega, wie czego się spodziewać - oszczędnego stylu, garści metafor i wyzierającej z kadrów samotności. Nie zaryzykuję porównania "Stój!" do innych albumów tego autora, ale z czystym sumieniem po prostu go polecę. Bardzo.

Co tam w Baśniogrodzie piszczy? W najnowszej, piątej już części jesteśmy świadkami przełomowych zdarzeń. Rozwiązanie wyborów, narodziny dzieci Śnieżki i gigantyczna roszada na stanowiskach biurowych. Ktoś odejdzie, ktoś zniknie, ktoś pokarze się z innej strony. Do panteonu baśniowców dołączy nowa postać a my będziemy mogli się dowiedzieć co-nieco co robił Bigby podczas drugiej wojny. Świetny tom, któremu udaje się otworzyć nowe karty w historii bajkowej społeczności a także mimochodem stać się jednym z najlepszych dotychczas wydanych.


Cóż, to tyle.

niedziela, 11 października 2009

"(...) They call it (N)euroshima (...)"

To fragment piosenki (całość można znaleźć tu: http://www.youtube.com/watch?v=ckCZKZhNOok ) od której tytułu (podobno) wziął się tytuł jednej z najzacniejszych, polskich gier RPG. Tak, chodzi mi o Neuroshime.

***
Neuroshima jest to system RPG (co to RPG mam nadzieje wiecie, a jak nie to zapytajcie googla), którego akcja toczy się w USA po wojnie atomowo-chemiczno-biologiczno-konwencjonalnej, którą oczywiście rozpętały maszyny.






Gracze mogą wcielić się w zasadzie w dowolną postać, która miałaby szanse przeżyć w Zasranych Stanach (bo po wojnie, raczej tak się na nie mówi); na przykład mogą być gangerami (tak się tu mówi na gangsterów) z Detroit, kowbojami z Teksasu, albo specami z Posterunku.

Czym jest Posterunek, pytacie? Jest to miasto na obszarze blisko Molocha (tak mówi się na teren zajęty przez maszyny; znajduje się on w północno-zachodniej części stanów [nad Salt Lake City]), które ciągle się przemieszcza, a uznawane jest za najbardziej wysunięty i najlepiej uzbrojony przyczółek ludzkość, a zarazem główny ośrodek naukowy.

Nie będę próbował nawet opisać całego świata gry, bo od tego jest podręcznik (a i tak każdy MG widzi to nieco inaczej).
***

Klimat jest naprawdę przedni, ale nie oto tu głównie chodzi, bo Neuroshima to gra akcji, a więc liczy się głównie mechanika.


Jest ona, w jak najlepszym tego słowa znaczeniu, prosta i dodaje dynamicznej rozgrywce emocji. Opiera się ona na trzech k20; MG podaje poziom trudności (od "Łatwy" do "Fart"), a gracz patrzy na swój współczynnik, odejmuje od niego modyfikator z poziomu trudność (np.: test jest "Problematyczny", to odejmuje 2) i musi wykulgać na kościach tyle samo lub mniej. Zwykle wystarczy mieć taki wynik na 2 kościach.


Do dyspozycji postacie (zarówno graczy jak i te prowadzone przez MG) mają broń dostempną w czasach powstawania gry (2000-któryś), ale też i wymysły twórców takie jak Pogromca (strzelba przeciwko mutantom) i miotacz EMP (przeciw maszynom).

***

Gra doczekała się wielu dodatków oficjalnych (np.:http://www.rebel.pl/product.php/1,19/8365/Neuroshima-Bohater-3.html ), jak i nieoficjalnych (np: http://neuroshima.elx.pl/articles.php?id=848), a praktycznie wszystkie warte uwagi.




Jeżeli szukasz dynamicznego RPG na jakąś kampanie, albo jednostrzałówkę (moim zdaniem jeden z lepszych doń systemów), zagraj w Neuroshime (a nie pożałujesz).


Zwróć uwagę, iż kupując podręcznik podstawowy jak i dodatki wspierasz polską branrze RPG, a to się chwali.



P.S.: Powstała także gra planszowa na kanwie RPG, a mianowicie Neuroshima HEX (obecnie dostempna jest bodaj edycja 2.5), do niej wyszły już dwa dodatki, a w przygotowaniu jest trzeci...

piątek, 2 października 2009

Irena Sendlerowa okiem Amerykanów

Amerykańskie filmy lubię i owszem, ale nie wszystkie.

Dobrym przykładem filmu, który nie przypadł mi do gustu, będzie "dzieło", które widziałem 30 września, a mianowicie "Dzieci Ireny Sendlerowej" w reżyserii Johna Kenta Harrisona.

Film ten przedstawia, z raczej niespecjalnie biograficznego punktu widzenia, dzieje Ireny Sendlerowej, a właściwie ich fragment kiedy to wspomniana kobieta pomaga żydom przebywającym w Getcie warszawskim. Na początku pomaga wszystkim, a szczególnie jednej rodzinie, potem jednak (gdy zaczyna być głośno o likwidacji Getta) zaczyna skupiać swą uwagę na dzieciach żydowskich, którym nie jednokrotnie pomaga uciec z getta i dostać się do rodzin polskich w których mają szansę przetrwać niemieckie okrucieństwo.

Film pokazuje co prawda cierpienie i inne "niedogodności" związane z wojną, ale robi to w sposób mało dojmujący i nadmiernie pomnikujący Irenę Sendlerową zmarłą w 2008. Postać sama w sobie jest wielka, ale została uhonorowana w nieco odmienny sposób niż bym się tego spodziewał. Film nie wzbudził we mnie jakiś szczególnych emocji (w przeciwieństwie do powszechnie krytykowane “Popieuszki”, który opowiada o epoce nieco późniejszej, ale skłonił mnie do głębszych przemyśleń).


Jest jeszcze jedna rzecz, która mi nie odpowiadała, a mianowicie nie ma pokazanej przeszłości bohaterki, brak także większej próby wytłumaczenia czemu zachowywała się w sposób odmienny od obecnego wizerunku przeciętnych Polaków z tamtego okresu (jest w filmie jedna tylko kwestia bohaterki, którą za taką próbę można by uznać, a mianowicie kiedy bohaterka mówi, że tonącemu trzeba próbować pomóc nawet jeśli samemu nie potrafi się pływać (chodzi tu o wychowanie jej w domu))

Od strony aktorskie do filmu się przyczepić nie mogę, ale od strony technicznej i owszem. W wersji, którą ja miałem okazje widzieć jest dubbing niektórych aktorów (z ich mowy na polską) i jest on wykonany kiepsko.

Jedyną grupą docelową dla tego filmu jaką ja dostrzegam są uczniowie szkół, a uważam tak, dla tego, że nacisk w tym filmie położony jest na dwie, swoją drogą istotne, kwestie, a mianowicie na cierpienie ludzi w Getcie i na bohaterstwo Ireny Sendlerowej, ale kulturalny, wykształcony człowiek wie doskonale, że życie pod niemiecką okupacją było ciężkie, ba momentami niemal niemożliwe. Zawsze też znajdzie chwile na przeczytanie jakiegoś krótkiego artykułu, a może i książki na temat niemalże bohaterki narodowej.


No tak, ja tu mówię, że kulturalni, wykształceni ludzie mogą sobie o niej poczytać, a wielu z tych, których ja uznaje za oczytanych i.t.d. albo nic o tej kobiecie nie słyszało, albo bardzo niewiele, więc jednym z niewielu plusów będzie uświadomienie ludziom, że była taka osoba.

Cóż, dla tych którym nie chce się czytać całości: w skali szkolnej 3+. Zobaczyć można, ale jest wiele lepszych filmów.

Pozdrawiam

piątek, 25 września 2009

Subiektywne lanie wody #1

Zbierałem się do napisania recenzji "Hell's heroes" znanych również jako "Inglorious Basterds" (chodzi mi o ten stary Włoski film ze schyłku lat 70. na, którym rzekomo opierał się Tarrantino) ale okazało się, że nie ma co pisać. Z dziełem Quentina łączy go tylko czas i miejsce akcji, co nie zmienia faktu, że jest to jeden z najlepszych filmów klasy B jakie widziałem. Naprawdę warto obejrzeć, choćby dla roli murzyna z "Dusk Till Dawn" i nazistek.

Skoro już przy linkach jesteśmy, to jestem pewien, ten filmik znaleziony na 2upie zgwałci Wam mózgi. Drążąc temat gwałtu, oto link do najlepszej parodii "Bękartów" ever. Zarówno komiks jak i ten relaksator znalazłem na zupie. Chciałbym móc polecić Elements - internetową odpowiedź na karciankę Magic: The Gathering, lub jak kto woli - komputerową grę Etherlords, ale nie mogę. Raczej nudnawa, choć na odnotowanie zasługuje przyjemna muzyka.

Kolejną (choć już nie internetową) grą, do, której jestem sceptycznie nastawiony to trzecia część "Max'a Payne'a". Z niecierpliwością wyczekuję jej premiery, ale tylko i wyłącznie z ciekawości. Ciekawe jak bardzo sprofanują całą serię. Mogę się dowiedzieć czemu ma służyć przesiadka z mrocznego, ponurego, nocnego miasta, które stało się wizytówką serii na zalane światłem uliczki Brazylii? I skąd wzięłą się metamorfoza ponurego gościa w czarnym płaszczu w łysego pajaca w pomarańczowych spodniach? Żeby móc pluć na nowego "Max'a" jako pełnoprawny fan kilka dni temu skończyłem wreszcie dwójkę.

Z klimatów noir przerzuciłem się na srogo orientalną baśń utrzymaną w Disney'owskim typie czyli oczywiście na najnowszego "Prince of Persia", który jest absolutnie genialny. Wspaniale przedstawiony świat (grafika!), patent z księżniczką Eliką jako partnerką, super pomysły na levele, oryginalna walka, klimatyczna muzyka i infanltylna fabuła, na, którą można przymknąć oko.

Czas na powrót do mroczniejszych klimatów, z tym, że już nie na ekranie komputera a na stole w jadalnii. Kilka godzin temu zakupiłem planszówkę "Arkham Horror", o, której, póki co mogę powiedzieć jedynie tyle, że jest epicka. Przeszło 600 kart i 1metrowa plansza. Plus obłędne obrazki.

Co jeszcze? Poszerzam horyzonty muzyczne. Słucham bardzo fajnego rockowego dueciku "Black keys" (moje faworyty to Strange times i Your Touch) na przemian z folk-metalem, czyli Korpiklaani (w skrócie - świetne piosenki, biedne teledyski).

Cóż, to tyle. Wracam do PoP'a. Amen.

piątek, 18 września 2009

Trudi i jej pierwsza Trylogia

Trudi Canavan ma 40 lat i jest Australijką pisarką, oraz laureatką nagrody Aurealis dla najlepszego opowiadania fantasy.
Podobno odkąd sięga pamięcią, pisze opowiadania fantasy, ale dla szerszej publiczności stała się znana dopiero dzięki “Trylogii Czarnego Maga", która została uznana za jeden z najlepszych debiutów w fantastyce ostatnich lat, a o której dzisiaj co nieco napiszę. Jest, też ilustratorką i projektantką, pracującą jako szefowa działu graficznego australijskiego czasopisma poświęconego fantastyce i SF: Aurealis.


Tom pierwszy owej trylogii pod tytułem “Gildia Magów” jest, nie dość, że rozpoczęciem wielu wątków i ogólnym wprowadzeniem, to jeszcze doskonałą książką samą w sobie.
Fabuła książki koncentruje się w pierwszej połowie na tym, jak magowie próbują złapać dość młodą dziewczynę imieniem Sonea, która podczas “Czystki”* wykazuje zdolności niedostępne zwykłym “Bylcom”**. Rzucając kamieniem w magiczną barierę magów, a ów kamień przezeń przelatuje, ogłuszając jednego z “Wojowników”***, co nie powinno mieć miejsca.

W drugiej zaś połowie na nauce i próbach oswojenia Soneii z Gildią.

Większość ludzi w tej sytuacji czuła by się i zachowywała jak Sonea, to znaczy ukrywała by się i uciekała przed magami nie pytając nawet czy chcą zrobić jej coś złego, czy może wręcz przeciwnie.

Z początkiem książki związana jest pewna anegdotka o której możecie przeczytać w wywiadzie z autorką: http://www.esensja.pl/ksiazka/wywiady/tekst.html?id=4587.
Pierwszy tom czyta się szybko, przyjemnie, ale w pewnym momencie już nie tak łatwo.
Choć ciężko wychwycić ten moment to gdy widzimy próby pochwycenia Sonei przez magów właśnie ich oczyma po pewnym czasie przestają być dla nas wrogami (dla mnie z początku byli), a zaczynają być nader mądrymi i dużo rozsądniejszymi, niż główna bohaterka, przyjaciółmi.

Tom drugi pt.: “Nowicjuszka” opisuje już czas gdy Sonea uczęszcza do Gildii i pobiera tam nauki. Niestety, nie ma lekko. Dziewczyna dostaje tam niezłą szkołę tego jak “wrażliwi” na pochodzenie społeczne człowieka potrafią być ludzie. Jest to ciekawy motyw a także pewien hm... ukłon, czy też, po prostu, wykorzystanie podobnego motywu jak w “Harrym Potterze”. Tam Draco Malfoy i jemu podobni nie ułatwiali życia Mugolakom, tu Regin i jego banda nie dają żyć głównej bohaterce.
Nie będę pisał więcej, gdyż za wiele zdradziłoby to z książki (a tego przecież nie chcemy).
Wiele wątków jest wprowadzanych nieco na siłę, albo nadmiernie rozwlekanych, a książka nie prezentuje się już tak dobrze jak pierwsza. Niemniej przyzwoicie się ją czyta, otwiera ona wiele nowych wątków i jest raczej niezbędnym przerywnikiem między zupą jaką jest tom pierwszy a daniem głównym, którym jest tom trzeci.

No, tak, tom trzeci pt.: “Wielki Mistrz” jest bardzo dobrą książką. Jest to część najbardziej epicka. Napięcie w niej jest umiejętnie stopniowane zapewniając bardzo dużą przyjemność płynącą z czytania. Domyka i klaruje ona wszystkie wątki rozpoczęte do tej pory. Wprowadza nowych, nietuzinkowych bohaterów, a i starym nadaje więcej głębi. I tu także nie będę zdradzał za wiele bo pozbawi to książki klimatu tajemniczości i dużej dawki napięcia (jak najbardziej pozytywnego), które akurat w tej części odgrywa nader istotną role.

Cała “Trylogia” jest pełna nieoczekiwanych (czasem, niestety też oczekiwanych, ale nie wyczekiwanych) zwrotów akcji, tajemnic i zagadek. Wyczuwalny jest klimat późnego średniowiecza, może wręcz nawet wieku pary (z tym, że tu rolę “pary” odgrywa magia). Jest też nawet kilka wątków miłosnych, z czego 2 dotyczą jednej i tej samej postaci, ale nie powiem Wam jakiej.
Są to książki bardzo godne polecenia (szczególnie tom 1 i 3). Czyta się je dość szybko, więc nie przestraszcie się ich grubości.


W sprzedaży jest też prequel pt.: "Uczennica Maga", który podobno jest całkiem niezły, ale jeszcze go nie czytałem, chodź stoi u mnie na półce. Nie opowiada on o Soneii, a o innej dziewczynie wiele lat przed narodzinami Soneii, a nawet Rothena****.

Trudi już zaczęła kolejną trylogie pt.: "Era Pięciorga", jest on bardziej niż "Trylogia Czarnego Maga" przeznaczona dla dorosłych, niemniej (ponoć) równie ciekawa.


Do następnego zobaczenia,
Pozdrawiam.


*-“Czystka” jest to okres w zimie kiedy z wewnętrznego kręgu (w nim mieszkają bogacze i wyżej urodzeni) stolicy Kyralii, Imardinu wyganiana jest biedota.
**- “Bylec” to mieszkaniec gorszej dzielnic, slumsów stolicy.
*** “Wojownik” to mag odziany w czerwone szaty specjalizujący się w walce.
**** Rothen jest magiem, alchemikiem, który ma najlepsze nastawienie do Soneii, uczy ją i pozwala mieszkać u siebie na kwaterze.

poniedziałek, 14 września 2009

Nowy

Witam,

jestem nową osobą współ-prowadzącą ten blog.

Razem ze mną Pan Soll zamierza wprowadzić nowe zakresy tematów, a mnianowicie: gry planszowe i RPG.


Żeby nie był to taki suchy post to zapoznam was trochę z moimi poglądami.

Z typowo polskim patriotyzmem już tak jest, że zwykle podszyty jest on narzekaniami. Jest tak też z moim, a mianowicie strasznie denerwujące jest między innymi to, iż nie dość, że przejazd autostradą kosztuje zirca 11zł to są one wiecznie w remoncie, a do tego są strasznie krótkie.

Przyprawiająca o tiki jest także opieszałość polskich służb porządkowych i ich "troska" o Obywatela polegająca na łapaniu uczniów przebiegających przez pasy na czerwonym, gdy w pobliżu nie ma jadącego samochodu i zabieraniu ludzi na "dołek" za to, że "wyglądali na pijanych", a po prostu byli tak zmęczeni, iż czasem nie zauważali innych i wpadali na nich.


Można wymieniać bardzo długo, ale od tego są nocne Polaków rozmowy.


Pomimo tych wszystkich moich narzekań, kocham ten kraj na przykład za jego przyrodę i te wszystkie, bohaterskie próby walki z nieprzyjacielami (nie raz nieudane).

Tak więc już wiecie, że będę recenzował gry planszowe i RPG (oczywiście nie tylko, ale głównie) i w związku z tym że kraj Nasz jest mi nader bliski nie zawsze będę obiektywny w ocenie polskich produktów.

To tyle wstępu. Postaram się by moje teksty były dość nie długie (duża ilość tekstu czytana z monitora bardzo męczy oko), ale rzeczowe.

PS.: Od razu uprzedzam jestem Dyslektykiem, więc czasem jakieś błędy mogą mi się zdarzyć.

Od Solla: Wraz z pojawieniem się nowej osoby współprowadzącej blog ogłaszamy jego reaktywację i ślubujemy aktualki minimum raz na tydzień.

Pozdrawiamy

czwartek, 9 lipca 2009

Żydzi na Alasce

Słowem wstępu: wybaczcie, że tak długo nie pisałem. Spowodowane to było lenistwem, ale muszę dodać, że od czasu do czasu wchodziłem na bloga, żeby zobaczyć co się na nim dzieje. Stało się. Nie będę owijać w bawełnę - nowi obserwatorzy dali mi kopa do pisania. Dzięki.


Było tak: gdy w 1942 r. Niemcy wreszcie rozgromili Związek Radziecki do gry wkroczyła Ameryka mimowolnie pomstując Rosjan udanym atakiem na kraj Hitlera. Państwa Izrael nie ma. Nigdy nie powstało. Żydzi dostali za to skuty lodem urywek Alaskijskiej ziemi.
W okręgu Sitka, bo tam właśnie przyszło rezydować Hebrajczykom nie dzieje się najlepiej. Miejscowym Indianom nie za bardzo podobają się nowi sąsiedzi (i vice versa) a co gorsza, za miesiąc upływa 60 lat.60 lat na czas których na mocy ustawy niedoszli Izraelici mogą przebywać na Alasce.

W tych jakże nieciekawych czasach i miejscu przyszło żyć Landsmanowi - typowemu, przegranemu przez życie glinie, który topi swoje liczne smutki w butelce. Wraz ze swoim kuzynem - Miśkiem - sympatycznym pół indiańskim drabem przyjdzie im, pomimo przeciwności losu, a przede wszystkim przeciwności nowego komisarza poprowadzić śledztwo w sprawie zabójstwa młodego szachisty-narkomana. Jak nietrudno się domyślić pozornie sprawa małego kalibru okaże się wielkim przedsięwzięciem, w którą zaangażowane są grube ryby.

To, co autorowi zdecydowanie udało się uchwycić to zamieszanie jakie panuje w Sitka. Za miesiąc Hebrajczycy będą musieli opuścić swój tymczasowy dom i nie będą mieli co ze sobą począć. Burdel panujący na komisariacie, pośpiesznie zamykane dochodzenia, narzekania bohaterów skutecznie budują klimat zamętu i beznadziejnej sytuacji żydowskiej części obywateli Alaski.

Czy oznacza to, że "Związek żydowskich policjantów" jest ponury? Tak. Nie. Ponury to za mocne słowo. Co najwyżej melancholijny. I to tylko czasami. W książce bowiem, jest wszystko - trochę dramatu, szczypta polityki, odrobina obyczajówki, sporo komedii, sensacji i kryminału. Ogólnie rzecz biorąc pierwszych czterech rzeczy doświadczymy raczej w pierwszej połowie książki, poświęconej na zapoznanie nas z Sitka, jej klimatem i zamieszkującymi ją osobistościami. Leniwie prowadzone śledztwo Landsmana schodzi na drugi plan ustępując innym, wcale nie nudniejszym aspektom. W drugiej połowie intryga dostaje solidnego kopa, śledztwo błyskawicznie posuwa się do przodu a akcja nabiera rumieńców by w punkcie zwrotnym zahaczyć już o rozmach i styl Jamesa Bonda ze złotych czasów Rogera Moore'a. Nie znaczy to jednak, że jest ona lepsza od pierwszej części. Wiadomo - co kto lubi.

Humor towarzyszyć nam będzie przez całą lekturę. Spontanicznie będzie się przewijał w wyraźnej, wykrystalizowanej formie - dialogów i idiotycznych sytuacji. Jednak nad losami Landsmana i Miśka wisi także autoironiczna, niemalże groteskowa atmosfera utrzymywana bardziej lub mniej dowcipnymi uwagami autora.

Jest to zasługą wyjątkowej sprawności i lekkości stylu, którym posługuje się Chabon. Książka napisana jest w większej części w czasie teraźniejszym co nadaje jej dynamiki i charakteru reportażu a także pomaga odróżnić fakty dotyczące obecnej sytuacji od licznych dygresji na temat przeszłości Sitka, czy rodziny Landsmana, pisanych w czasie przeszłym.

To właśnie styl w połączeniu z humorem, różnorodnością i niesamowitym pomysłem zaprezentowanym w tej książce daje tak piorunujący efekt. Poprzez różnorodność wątków książkę można polecić praktycznie każdemu a najlepszą rekomendacją będzie chyba fakt, że bracia Coen zainteresowali się dziełem Michaela Chabona. Trzymanie za nich kciuków jest zbędne.

poniedziałek, 25 maja 2009

Lesbijskie wampiry atakują!

Klikajta w obrazek, aby go zobaczyć w kolorze

"Lesbian
Vampire Killers" to ciacho składające się z trzech części. Najmniejszym jest erotyka, większym horror, a najokazalszym komedia. Wisienką jest fakt, że autorzy zabrali się do pisania scenariusza dopiero po wymyśleniu, najdłuższego i najbardziej głupawego tytułu jaki przyjdzie im do głowy.

Romantyk i życiowy nieudacznik Jimmy, wraz z grubym kumplem Fletchem postanawiają wyjechać do Walii aby odreagować swoje codzienne problemy. W drodze do opuszczonego domku pośrodku niczego spotykają piękne niemki w tarapatach i... od tego momentu łatwo przewidzieć dalszy los bohaterów. Dodam jeszcze, że w grę wchodzi stara legenda i tajemniczy pastor.

Wszystko to w odpowiednich rękach może zmienić się we wspaniały pastiż i tak, też się stało w tym wypadku. O ile Jimmy nie jest ciekawą postacią o tyle, kiedy Fletch - arogancki erotoman i bubek przejmuje pałeczkę robi się naprawdę śmiesznie. Sceny gore przeplatają się z dowcipem, który choć niewysublimowany, jest zabawny, niewymuszony i strawny.

Od strony wizualnej film prezentuje się ponadprzeciętnie. Wszystkie sceny walk są krwiste i naprawdę ładne a blado-niebieska kolorystyka wampirów w połączeniu z dobrą muzyką potrafi (pomimo żartobliwej otoczki) napędzić stracha. Na pochwałę zasługuje też reżyserka i montaż - płynne przejścia, napisy*, kamera subiektywna i inne bajery.

Obsadzie nie mam nic do zarzucenia, jedynie Fletch (James Corden) wybija się ponad przeciętną. Autorzy nie porwali się z motyką na słońce i stworzyli kameralny, dowcipny, krwisty i ładnie wyglądający film. To pozytywne zaskoczenie odbudowuje moją podkruszoną wiarę w "Dead Snow". Może, jednak "Shaun of the dead" nie był wyjątkiem potwierdzającym regułę? Wygląda na to, że dalej powstają porządne komedie gore.

*jestem pewien, że jest na to jakaś śmieszna, krótka nazwa, której nie znam. Chodzi mi o takie napisy, które "przyklejają się" do obiektów, ze świata filmu (n.p. do podłogi), widać je pod różnymi kątami i.t.p.

wtorek, 5 maja 2009

Tryptyk #3 - Wyspa Burbonów. Rok 1730


Do zakupu "Wyspy burbonów" zachęciła mnie, okładka, cena, a przede wszystkim po dwóch wcześniej omawianych tytułach jest to pewna odskocznia od fatalistycznych klimatów. No i nie zawiodłem się. Ale po kolei.

Tytułowa wyspa funkcjonująca obecnie pod nazwą Reunion to malutki skrawek ziemii niedaleko od Madagaskaru. Historia przedstawiona w komiksie jest mocno osadzona na tle wydarzeń historycznych, czemu trudno się dziwić, wiedząc, że scenarzysta - Apollo, spędził większość życia na Reunionie właśnie.

I tak oto na ten kawałek lądu pośrodku oceanu trafia profesor Despentes, który wraz ze swoim młodym pomocnikiem Rafaelem chce znaleźć widzianego tutaj ptaka dodo. Ornitolodzy wybrali sobie złą porę na podróż gdyż sytuacja na wyspie jest napięta. Gubernator pojmał grasującego po okolicznych wodach pirata - Myszołowa i ma zamiar go powiesić. Sprawa jest o tyle delikatna, że znaczną część ludności wyspy burbonów stanowią byli piraci objęci amnestią. Żeby było jeszcze ciekawiej ukrywający się po górach przed łowcami niewolników czarni mają wiele powodów ku uwolnieniu niedawnego postrachu mórz. Tak więc po kolei pałeczka narracji przejmowana jest przez parę ornitologów, piratów, arystokrację i zbuntowanych górali.

Bardzo fajnie oddane jest napięcie panujące na wyspie, zagęszczająca się atmosfera i niezliczona ilość postaci oraz wątków, które przyjdzie nam ogarnąć. Historia pomimo faktu iż nie skupia się na jednej grupie bohaterów jest wartka, a dodatkowego smaczku dodaje szczypta humoru i realistycznie pokazane sytuacje. Nie chodzi mi tutaj bynajmniej o prawa fizyki tylko o reakcje bohaterów na różne zdarzenia. Zakończenie choć może wydać się nieco urwane zdecydowanie pasuje do stylistyki komiksu i po prawdzie rozwiązania niedopowiedzianych wątków można sobie wyobrazić.

Widać, że nie tylko Apollo czuje klimat wyspy burbonów z pierwszej połowy XVIII w. (w czym utwierdza mnie 8 ostatnich stron poświęconych na przypisy). Rysownik - Lewis Trondheim operując czernią i bielą wspaniale oddał klimat scenariusza. Cartoonowe, antropomorficzne (trochę w stylu kaczora Donalda) postacie są rysowane niby, na odwal się (NIECO w stylu Wilqa), są paradoksalnie dokładne i dopracowane. Podobnie sprawa ma się z tłem. Artysta nie stosuje żadnych uproszczeń tylko konsekwentnie rysuje gąszcz dżungli.

Śliska okładka ze skrzydełkami spina te opasłe (prawie 300 stron) tomiszcze, pełne przygód, intryg i humoru okraszone świetną oprawą Trondheima. Po typowo amerykańskich komiksach wreszcie jakaś europejska odskocznia. Grzechem byłoby albumu nie kupić.

poniedziałek, 4 maja 2009

Tryptyk#2 - Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza




Claya Laudermilka, bohatera komiksu autorstwa Daniela Clowesa poznajemy w momencie kiedy wybiera się do kina porno. Jego uwagę przykuł ostatni film. Dziwny, niepokojący, prawie że pozbawiony scen seksu. Lecz nie to zdziwiło bohatera. Claya zdziwił fakt, że na ekranie pojawiła się twarz kobiety, którą znał. I to bardzo dobrze.

Tak oto zaczyna się podróż Laudermilka, gdyż facet postanawia odnaleźć dawną znajomą. Jest to podróż przerażająca i niebezpieczna. Clay bowiem podróżując po małych miasteczkach na odludziu trafia z deszczu pod rynnę. Trudno z resztą mu się dziwić - świat wykreowany przez Clowesa, jest zwariowany, chory, odpychający. Freaki wszelkiej maści, zdeformowane ciała, nienawiść i poniżenie. Sekta, wielki mędrzec z toalety w kinie czy trójoka prostytutka to jedne z mniej dziwnych osobistości czy organizacji okupujących karty komiksu. Na swojej drodze Laudermilk spotka wiele oryginalnych bohaterów i nawet kiedy ich drogi rozchodzą się narrator nie opuszcza wykreowanych postaci i poświęca im osobne wątki toczące się równolegle z tułaczką Claya.

Aby zrozumieć ten komiks musiałem przeczytać go dwa razy. Za pierwszym podejściem wydał mi się on niezrozumiały, dziwny, totalnie pozbawiony sensu. Poszukiwałem drugiego dna, ukrytego przesłania, interpretacji. Dopiero za drugim podejściem zauważyłem, że wszystkie te dziwaczne wątki komponują się w jedną wyjątkowo spójną całość. Zamiast bawić się w przerabianie zdania z tylnej okładki album zacytuję je "to swoisty hołd dla popkultury lat 50. i obsesji trawiących Amerykę". Nic dodać, nic ująć.

Dla mnie jednak "Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza" to przede wszystkim coś innego. To niesamowita podróż, którą oferuje nam Daniel Clowes. Historia jest wciągająca, mroczna, niczym koszmarny sen. Już po kilku stronach rzeczywistość przestaje istnieć, a przed oczyma staje Laudermilk i jego popieprzone przygody. Komiks wciąga, zapuszcza korzenie w mózgu czytelnika i zabiera go w niesamowity świat. To taki trochę narkotyk.

Kreska autora nie jest wprawdzie ładna sama w sobie ale wspaniale komponuje się ze scenariuszem. Proste kształty, oparte na podstawowych figurach geometrycznych i statyczne kadry, w czerni i bieli. Każda postać jest w pewnym sensie odpychająca i ochydna.

Do porządnej, solidnej, szorstkiej okładki nie można się przyczepić. Ogólnie album wydany jest porządnie. Właśnie za to, za wspaniałą historię z świetnie dopasowanymi rysunkami komiks mogę polecić każdemu, kto poszukuje historię w, która pochłonie go całkowicie, a kto przygotowany jest też na seks, przmoc i wszyechobecną beznadzieję panoszącą się w świecie Clowesa. Ten komiks jak to się teraz młodzieżowo mówi "trzepie po ryju". I to niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza.

niedziela, 3 maja 2009

Tryptyk#1 - Hellblazer: Niebezpieczne nawyki



Constatntina widziałem wcześniej tylko raz, w skórze Keanu Reevasa, nie miałem styczności z Johnem na papierze, Gartha Ennisa znam raczej z tych komiksów z górnej półki, ponadto nad wszystko przekładam oprawę wizualną. Zapewne właśnie dlatego Hellblazer mi nie podszedł.

Powtórzę tutaj po innych, ale muszę to zrobić - Egmont zaczął wydawać osławioną serię Vertigo od szóstego tomu. Polski wydawca zasłanie się, tym, że poprzednie tomy były kiepskie, "Niebezpieczne nawyki" mają najwięcej wspólnego z filmem, a ponadto Garth Ennis rzekomo tchnął życie w skostniały cykl.

I tak oto mamy do czynienia z pierwszym tomem przygód z Johnem Constantinem w roli głównej napisanej przez słynnego Irlandczyka. Główny, bohater - magik i okultysta, zdążył zajść demonom za skórę, ma niemało za pazurkami i oczywistym jest, że jego ostatnim przystankiem będzie piekło. Z tych właśnie powodów, kiedy dowiedział się, że rak płuc rozłoży go za parę miesięcy pożałował, że od 17stego roku życia wypalał 20 papierosów dziennie.

Trudno sobie wyobrazić, że tak świetnie zapowiadającą się historię, można schrzanić. A jednak. Po części to wina scenarzysty, po części rysownika a po części polskiego wydawcy. Wiadomym jest, iż, człowiek takiego pokroju jak John, spróbuje wyślizgnąć się śmierci poprzez starannie zaplanowaną intrygę. Szkoda tylko, że Constantine wybudza się dopiero w drugiej połowie albumu. Przez pierwszą jego część bowiem, mag spotyka się ze wszystkimi bliskimi mu osobami i... żegna się z nimi. Tak, przychodzi, mówi, że więcej się nie zobaczą i to wszystko.

Komiks początkowo jest, niezmiernie nudny, a narracja Constantina nieciekawa i wyprana z jakiegokolwiek charakterystycznego dla tego typu monologów humoru. Egmont, rzuca czytelnikowi kłody pod nogi, gdyż pełen odniesień do poprzednich części Hellblazera albumu jest pozbawiony odpowiednich przypisów i wyjaśnień co utrudnia czerpanie radochy z tomiku.

Rysunki Williama Simpsona odzwierciedlają scenariusz Ennisa. Brzydkie, niewyraźne i niedokładne, jakby na odwal się, co gorsza beznadziejnie pokolorowane. Dla odmiany album został wydany naprawdę porządnie. Okładka, Glenna Fabry'ego wygląda wspaniale. Tomik, nie rozpadnie się po wielokrotnym (czego nikomu nie życzę) czytaniu. Grzbiet pokrywa gradient w barwach sraczki co dobrze nie wygląda, ale można na to przymknąć oko.

Mimo wszystko polecam zakup tego potworka. Za rysowanie w kolejnych egmontowskich albumach bierze się bijący na głowę Simpsona, Dillon i z tego co czytałem, to są one lepsze od "Niebezpiecznych nawyków". Ten komiks to chrzest dla wszystkich nowych w świecie Constantina. Chrzest bolesny, mimo wszystko jakoś trzeba się wbić w te uniwersum. Ja, niezniechęcony tym wybrykiem Gartha oszczędzam pieniądze na "Strach i wstręt". A co!

sobota, 2 maja 2009

Tryptyk


Okej, już wyjaśniam o co chodzi. W ciągu kolejnych 3 dni mam zamiar zrecenzować powyższe komisy. Po jednym dziennie. Poczynając od starego i znanego Hellblazera, poprzez jeszcze starszego ale za to mniej znanego Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza, na całkiem świeżej Wyspie Burbonów kończąc. Stay tuned.

czwartek, 23 kwietnia 2009

O czym to ja miałem...

Aha.

Pamiętam.

A więc tak: założyłem tego wspaniałego blogasa abym mógł się wyżyć na komiksach, grach (starych), filmach i książkach. Linków, filmików i innych pierdół też nie poskąpię. Hmm. To chyba wszystko na początek. Więcej się dowiecie jak spostuję coś poważniejszego. Sam jeszcze nie wiem jak to będzie wyglądało. Na pewno będzie dużo byków.

Howg!