



Mamy też "Christmas In The Heart" Boba Dylana. Zniesmaczeni, że kolejny artysta robi tę samą rzecz co inni i nie daj Boże z tych samych, zarobkowych, pobudek? Niepotrzebnie, gdyż 1. Nie robi tego dla zysku. Cały dochód zostanie przeznaczony na walkę z głodem. Piękny gest, który już jest dużym impulsem dla tego, by płytę kupić, a nie ściągnąć. 2. Piosenki śpiewane tu są dość odmienne od pseudo- Świątecznego syfu, którym faszeruje nas chodź by telewizja. Bliżej im do pieśni z lat 50ych.
Warto w tym miejscu zauważyć, że na płycie znajdują się adaptacje utworów innych ludzi, niż sam Dylan. U niego dawno tego nie było.
Znajdujemy tu energiczny utwór "Must Be Santa" (klik2), ale i spokojne "Have Yourself A Merry Little Christmas" (Brak podlinkowania dzięki czepialstwu wytwórni.[Od razu mówię, że, jako być może przyszły twórca, nie mam nic na przeciw obronie praw autorskich]).
Pomimo tego, że do Dylana pałam od pewnego czasu większą sympatią, to album jest do słuchania, głównie gdy śnieg za oknem, a karp w wannie. Naprawdę fajny efekt można osiągnąć, kiedy się tego słucha, patrząc jak płatki śniegu oblepiają wątłe już gałązki drzew za oknem.
***
Na koniec zostawiłem największą niespodziankę (przy najmniej dla mnie).
Rob Halford, wokalista dość specyficznie wyglądającej grupy, świetnego podgatunku metalu (NWoBHM), Judas Priest, nagrał płytę "Winter Songs".
Połączenie ciężkiego brzmienia i piosenek świątecznych wydaje się dziwne, ale po chwili odkrywam, że może "w tym szaleństwie jest metoda". Momentami ze świętami ma to nie wiele wspólnego, ale n.p.: "I Don't Care" (Brak podlinkowania dzięki czepialstwu wytwórni.[Od razu mówię, że, jako być może przyszły twórca, nie mam nic na przeciw obronie praw autorskich]) nie dość, że brzmi nieźle, to tekst ma, jak najbardziej, świąteczny.
Jak dla mnie miłym akcentem jest Bobby Jarzombek, który gra tu na perkusji, a przedtem grał w takich zespołach jak Juggernaut.
Wszystkie te krążki są warte uwagi, w zależności od gustów, rzecz jasna. Sting właściwie dla każdego, Dylan dla ludzi lubiących szybsze, świąteczne granie, a Halford dla wszystkich, którzy nie boją się bycia niestandardowymi.
Przy okazji pragnę złożyć wszystkim życzenia: Spokojnych, wesołych Świąt, miłych spotkań z rodzinami, masy prezentów i żeby wam się wiodło...
P.S.: Między Świętami a nowym rokiem jest niewielka przerwa, więc: Happy new Year, powodzenia w pracy/szkole, poszerzania horyzontów i jak najwięcej okazji do śmiechu.
Spędźcie rok 2010 z nami :)
Pozdrawiam
C.T.
Bardzo lubię oglądać filmy o, których nie wiem nic. Nie zobaczywszy recenzji, opisu, zwiastuna czy nawet plakatu wybieram coś w ciemno i bawię się setnie. Dlaczego? Ano taka produkcja na chybił trafił skrywa przede mną wiele tajemnic i zaskoczeń. Z drugiej strony jednak jak w przypadku "Księżyca" nastawianie się na zupełnie inne kino po konfrontacji z prawdą może okazać się bolesne. A więc nie dajcie się zwieść! "Moon" to nie dramat o samotności w kosmosie a, Dick'owskie si-fi pełną gębą.
Zaczyna się spokojnie - niedaleka przyszłość, bezkresne pustkowia księżyca, urozmaicone jedynie budynkiem kopalni, wydobywającej Hel 3 - nowo odkryte źródło energii. Wyłącznym mieszkańcem placówki jest Sam Rockwell - astronauta, który z niecierpliwością czeka na niedaleki koniec trzyletniego kontraktu na doglądanie placówki. Mijające dni Sam spędza na oglądaniu telewizji, modelowaniu, pustej konwersacji z komputerem i sporadycznych video-kontaktów z rodziną. Jednak wkrótce monotonia życia na srebrnym globie zostanie zakłócona przez pojawienie się nowej postaci...